Życie w dzisiejszych czasach rozleniwia nasze organizmy, usypia naszą czujność, nieprzygotowani na kataklizmy, konflikty zbrojne, siedzimy sobie wygodnie w naszych czterech ścianach. Zajadając chipsy pijemy piwko oglądając w telewizji kolejny blok reklamowy, robiący nam sieczkę z mózgu. Ale przejdźmy do rzeczy.
Razem z moim młodszym bratem Kacprem, postanowiliśmy zrobić test symulacyjny ucieczki z Warszawy gdzie dane jest nam żyć.
Ale do sedna, chcieliśmy sprawdzić, jak ludzie nieprzygotowani na ucieczkę z domu w razie “W”, -powiedzmy ataku nieprzyjaciela na Warszawę, poradzą sobie z wędrówka z częścią dobytku na plecach.
Przez 4 miesiące ograniczyliśmy treningi kondycyjne do niezbędnego minimum, jedliśmy tłusto i kalorycznie. Doprowadziliśmy nasze organizmy do, powiedzmy małego zastoju, wielkich brzuchów i obwisłych cycków.
Na plecy zapakowałyśmy sprzęt, jedzenie i wodę. Plecaki w momencie startu ważyły ok. 25kg.
W czasie drogi nie uzupełnialiśmy zapasów wody i jedzenia, więc ciężar plecaków minimalnie się zmniejszał.
Na nogi założyliśmy buty przystosowane do terenu leśno piaskowego, firmy Lowa Zephyr, aby odczuć niewygodę maszerowania po betonie i asfalcie.
Przeładowani, zapakowaliśmy się do samochodu i odjechaliśmy najdalej jak to możliwe od centrum Warszawy.
Dotarliśmy do Marek, gdzie nasza wyprawa czterema kołami została zastąpiona czterema nogami.
Pierwsze 10 km było bardzo przyjemne. Utrzymywaliśmy średnie tempo marszu na poziomie 7km/h, kierowaliśmy się na północ w kierunku Zalewu Zegrzyńskiego.
Zapomniałem dodać, że nie zjedliśmy śniadania, chcieliśmy w ten sposób zasymulować pośpiech towarzyszący ucieczce.
Po 13-tym kilometrze poczuliśmy ciężar plecaków.
Nasze myśli zaczęły nawiedzać duchy, mówiące, “nie idź dalej, nie musisz”, “bolą cię nogi, twój plecak jest ciężki”. itd.
Zaczęliśmy walczyć z własnymi słabościami.
Dotarliśmy do Zalewu. Naszym oczom ukazał się McDonald’s, gdzie zrobiliśmy 10 minutową przerwę, napychając się pustymi kaloriami ;) i ciepłą herbatą.
Aby zminimalizować wewnętrzną walkę ze sobą, zaczęliśmy obierać za cel, punkty pośrednie. Mianowicie naszym celem było dojście do mostu nad Narwią. Wiązało się to z przebyciem kolejnych 4 km drogi, co zajęło nam około 40 min marszu.
Po przejściu 20-tego km dotarliśmy do mostu nad Narwią, nogi powoli zaczęły wołać “POMOCY”
Na 30-tym km, zaczęły doskwierać nam bóle stawów biodrowych oraz wiązadeł podkolanowych. Owe bóle towarzyszyły nam do samego końca naszej wędrówki.
W tym momencie pozwolę sobie również wspomnieć o bólu barków, jak również kilku małych odciskach na stopach. Polecam przy tego typu wyprawach zakładać dwie pary skarpet, aby zminimalizować tarcie między, butem, skarpetą a stopą.
No dobrze, wróćmy więc do dalszej części opowieści.
Za cel obraliśmy sobie most za miastem, łączący Serock z Łachą.
Droga do Serocka ciągnęła się niemiłosiernie.
Z jednej strony mieliśmy ogrodzenia domków jednorodzinnych, a z drugiej ekrany dźwiękochłonne oddzielające drogę numer 61.
Pokonawszy kładkę nad trasą 61 i przejściu kolejnych 4 km cierpienia, dotarliśmy do Serocka.
Pogoda zaczęła nas dopieszczać, wyszło słońce, a delikatnie wiejący wiatr suszył w naszych myślach drewno na wieczorne ognisko.
Serock okazał się bardzo dobrze zurbanizowanym miastem, gdzie można usiąść na ławkach ulokowanych nie tylko na przystankach autobusowych. ;)
Do miejsca noclegu zostało nam około 8 km.
Nasz punkt pośredni jaki sobie obraliśmy, czyli kolejny “most” nad Narwią, zmienił się na kolejno ustawione znaki drogowe, czyli co mniej więcej 100 m, zaczęliśmy przystawać i robić przysiady, aby nasze stawy poczuły inny ból.
5 km przed docelowym obozowiskiem, naszym oczom ukazał się upragniony “most”.
W naszych myślach kołatały się już tylko obrazy ogniska i rozwieszonych pomiędzy drzewami Lesovikowych hamaków, morale zaczęło wzrastać, tak samo jak ból naszych stawów.
5 km do pierwszego obozu. Chyba najgorsze 5 km z całej wędrówki. Wchodząc na most, nasze organizmy zaczęły działać jakby na rezerwie, wyłączając sensowne myślenie, system mowy itd.
Pokonując most w kompletnej ciszy, którą zakłócały tylko przejeżdżające obok samochody, przestaliśmy odmierzać kilometry, marzyliśmy już tylko aby wygodnie ułożyć się w hamakach.
Naszym celem był las w Gąsierowie Dużym.
Nie wiem ile czasu zajęło nam przemierzenie tych ostatnich 5 km, ale kiedy weszliśmy do lasu, nasze umysły znów zaczęły funkcjonować, gdy tylko do uszu przestały docierać dźwięki z drogi na Wyszków, zaczęliśmy zakładać obozowisko. Bez słowa, każdy wiedział co robić.
Kacper wykopał dół na ognisko. Profesjonalnie obłożył je kamieniami, w tym czasie ja zawieszałem na drzewach hamaki i tarpy, osłaniając nas od wiatru wiejącego od strony Narwi.
Ciepła herbata i jajecznica z ogniska, przyprawiona boczkiem, szybko zaprowadziła nas do hamaków.
Pierwsza noc w lesie przywitała nas zerową temperaturą. Powiem szczerze, trochę nas przemroziło.
Najgorzej było wygramolić się o 2:00 w nocy, ze śpiwora w celu udania się na stronę ;)
Spanie w Hamaku przy zerowej temperaturze po tak dużym wysiłku, jaki włożyliśmy dzień wcześniej w przejście dystansu 40 km, powinno być opatrzone w Otul albo przynajmniej karimatę, izolującą nasze plecy od ziemi.
Czekało nas do pokonania 58 km. Pocieszeniem był fakt, że będziemy iść lasem, a nasze nogi odpoczną od asfaltu a nosy od spalin.
Około 7:00 byliśmy już spakowani i gotowi do marszu. Obraliśmy kierunek na północ. Powoli, zaczęliśmy rozgrzewać nasze mięśnie, krok po kroku kierowaliśmy się przed siebie.
Przez około 25 km maszerowaliśmy samym lasem, gdzie nasze nogi dziękowały nam za miękkie podłoże pod butami.
Obieranie punktów pośrednich było niemożliwe, ponieważ drzewa mało różniły się od siebie.
Kiedy do celu zostało nam około 30 km, ból stawów stawał się tak uciążliwy, że przestaliśmy zwracać na niego uwagę.
Maszerowaliśmy w ciszy, w dużych odstępach od siebie, zamknięci w swoich własnych myślach.
Mijając na swej drodze małe wsie, mieliśmy wrażenie, że cofnęliśmy się w czasie o jakieś 50 lat.
Wszystkim polecam wycieczkę w czasie…... po gminie Długosiodło, w ramach, jak ja to nazywam “Resetu umysłu”
Nie chcę dublować opowieści z dnia wcześniejszego, więc trochę skrócę pisanie o bólu, cierpieniu i walce z samym sobą ;),
Przejdę do momentu, kiedy przeszliśmy dokładnie 98 km.
Moje biodro i godzina 17:00, nakazały nam usiąść, zdjąć plecaki i sprawdzić na GPS naszą pozycję.
Okazało się, że zboczyliśmy trochę z trasy jaką sobie wyznaczyliśmy o jakieś 10 km.
10 km do miejscowości Szarłat. Nie byliśmy już w stanie iść dalej, więc postanowiliśmy zakończyć naszą wyprawę z wynikiem 98 km.
Zadzwoniliśmy po nasze koło ratunkowe, w ciągu godziny byliśmy już na miejscu docelowego obozowiska, gdzie zaczęliśmy świętować koniec wyprawy.
hmmm, Świętować, to może zbyt wielkie słowo, po prostu zdjęliśmy plecaki z pleców, założyliśmy obozowisko, zjedliśmy pierwszy tego dnia ciepły posiłek i zaczęliśmy wspominać naszą przygodę.
Jeśli chodzi o nocleg, zorganizowaliśmy go tak samo jak dzień wcześniej. Ulokowaliśmy trzy hamaki obok siebie pod jednym TARP’em, używając drugiego TARP’u jako wiatrołapu od strony rzeki.
Hamaki uzbroiliśmy od spodu w folię NRC, patent, jak najbardziej się sprawdził i tym razem nasze nerki nie zostały przemrożone podczas snu.
Dzień trzeci
Poranek znów przywitał nas zerową temperaturą, jednak w nagrodę w ciągu godziny po przebudzeniu, słońce i zajęcia obozowe rozgrzały nasze przemęczone organizmy.
W tym miejscu nie będę już opisywać, jak zawijaliśmy się z obozowiska. Dodam tylko, że taką przygodę trzeba przeżyć na własnej skórze, polecam wszystkim chętnym sprawdzenia własnych sił i organizmu.
Comments